Oto ja. Skrzyżowanie krasnoludka z Marsjaninem. Dziewczyna kochająca życie równie mocno jak ta z artykułu sprzed 7 lat. Tak, tak.....on powstał już siedem lat temu, a dopiero dzisiaj zauważyłam tkwiący w nim drobny błąd. Ale mniejsza o to...
Czytelników bardziej zapewne ciekawi czy coś się w moim życiu zmieniło przez owe lata. Zmieniło się dużo i mało zarazem. Jedno wszak zmieniło się na pewno, wydostałam się spod ochronnego klosza rozpostartego nade mną w dobrej wierze przez najbliższych. Dlatego kochani rodzice, którzy macie dziecko specjalnej troski - proszę nie zachuchajcie go i nie zagłaszczcie w imię rodzicielskiej miłości i troski! Bowiem w myśl słów znanej i uznanej pedagog i lekarz Marii Montessori „Nadmierna pomoc może czasami przynieść krzywdę."
Kochając swoje dzieci czyńcie to mądrze. Niech wasza miłość daje im siłę i moc do stawienia czoła nieprzyjaznemu światu, z którym tak czy inaczej będą musiały się kiedyś zmierzyć, bo nie będziecie z nimi przez całe życie. Piszę to z pełną świadomością, ponieważ jestem przykładem takiego dziecka i w moim przypadku zrozumienie tego faktu było impulsem do zmienienia siebie.
Nie stało się to ot tak jak za dotknięciem magicznej różdżki. Przychodziło stopniowo i powoli, ale świadomie.
Najpierw była zmiana miejsca zamieszkania. Przeprowadzka do miasta, do życia w bloku najeżonym barierami i mnóstwem obcych ludzi. Jak wyjść z mieszkania, które nawet jak jest na parterze, to aby się zeń wydostać trzeba pokonać 6 stopni schodów? Jak wyjść na ulicę (?) skoro człowiek fizycznie czuje na sobie spojrzenia ciekawskich par oczu. Nawet zwyczajne bycie na balkonie nie daje poczucia prywatności i odosobnienia. Wszędzie mnóstwo ludzi. Ba nawet nieznane psy obszczekują profilaktycznie niezidentyfikowany obiekt jakim jestem oraz wózek, którym się poruszam. O ileż mniej skomplikowanie było na wsi. Tam otaczało mnie mnóstwo wolnej przestrzeni i zero natrętnych spojrzeń. Miasto początkowo przytłaczało hałasem i światłem latarni. Brakowało mi drzew, wieczornej ciszy, nocnego nieba. Tak było przez pierwszy rok... W ogóle pierwszy rok był trudny, gdyż nałożyły się na wszystko jeszcze poważne problemy zdrowotne bliskiej osoby i niepewność z tym związana. Jednak człowiek to taka dziwna natura, która gnuśnieje gdy mu dobrze, a staje się twórczy wtedy, gdy piętrzą się przed nim trudności. Kłopoty nas mobilizują i skłaniają do działania.
Podstawową rzeczą, którą postanowiłam zmodernizować było umożliwienie sobie swobodnego i samodzielnego wychodzenia z mieszkania. Po półtorarocznych bojach i zmaganiach z urzędami i spółdzielnią mieszkaniową udało mi się zainstalować pochylnię do balkonu. Od tego momentu fizycznie stałam się na wpół wolną i niezależną osobą. Mogłam wchodzić i wychodzić kiedy i ile razy chciałam. Praktycznie mogłam pójść gdzie tylko miałam ochotę...! Ale, że trochę bez sensu jest snuć się po ulicach bez celu zatem dalej więcej czasu spędzałam w domu przed komputerem lub telewizorem aniżeli wśród ludzi. I było mi z tym dobrze. Sporo czasu spędzałam na buszowaniu po internecie zafascynowana czatami i wirtualnymi rozmowami. Lubiłam żonglować słowami i zarazem być niewidoczna dla współrozmówcy. Dawało mi to poczucie większej pewności siebie. Poznając w ten sposób ludzi, zawierając dłuższe lub krótsze znajomości, słuchając ludzkich życiorysów uświadomiłam sobie pewną rzecz: sprawne ręce i nogi, silne ciało, pieniądze, kariera zawodowa nie są gwarantem szczęścia i spełnienia w życiu.
Wtedy podjęłam decyzję o zapisaniu się do szkoły dla dorosłych...
Ciąg dalszy już wkrótce.
Katarzyna Kuklińska